niedziela, 8 grudnia 2013

Trzy kraje w kilka dni: Litwa, Łotwa, Estonia




Późna jesień i początek zimy zachęcają do wyrwania się raczej w cieplejsze rejony świata. Podróż, o której piszę, to krótka relacja z sierpniowego wypadu. Taki wyjazd nie wymaga zbyt wiele. Wolny, nieco dłuższy weekend, samochód, trochę benzyny oraz drobne na jedzenie i noclegi. W efekcie można zwiedzić najpiękniejsze miasta krajów bałtyckich, poleżeć na plaży, która nawet w czasie sezonu jest pusta, i oczywiście podziwiać przyrodę krajów naszych sąsiadów.

W tym przypadku szybka podróż nie była celem samym w sobie. Nadarzyła się po prostu odrobina wolnego czasu, która pozwoliła nam na zorganizowanie krótkiego wyjazdu. Oczywiście można go jeszcze bardziej okroić lub - przeciwnie - znacznie wydłużyć. W tej podróży dla lubiących posługiwać się mapą tradycyjną śmiało można korzystać z wersji papierowej, ale oczywiście sprawniej i szybciej jest z popularnym GPS-em. Nasza ekipa wyjechała z Siedlec. Dystans całej podróży był tylko nieco dłuższy niż w przypadku podróży nad polską plażę Bałtyku. Na trasie przejazdu warto zaplanować Augustów - jedno z ciekawszych miejsc znajdujących się po drodze. Jeśli dysponujemy czasem, możemy zaplanować nocleg w Augustowie. Oczywiście największa atrakcja to Kanał Augustowski - wspaniały zabytek XIX-wiecznej inżynierii łączący Biebrzę i Niemen.

Kowno i Wilno

Z Augustowa do granicy z pierwszym krajem - Litwą - już tylko 35 km. Gdy ją przekraczamy, mijamy dawne punkty kontroli jeszcze z czasów, gdy na Litwę nie było tak łatwo wjechać. Stamtąd drogą A5 kierujemy się do Kowna. Po mniej więcej półtorej godziny jazdy docieramy do celu. Architektura i zabytki Kowna być może nie rzucają od razu na kolana, jednak dla tych, którym kojarzy się to miasto z faktami z przeszłości, na pewno coś ciekawego się znajdzie. Niewątpliwie warto zobaczyć ruiny zamku, ratusz i kilka ciekawych kościołów. W mieście znajduje się również wiele interesujących kamienic. Kowno to także miejsce spotkania dwóch rzek: Wilii i Niemna. Na spacer po centrum i rozejrzenie się dookoła - bez zwiedzania tamtejszych muzeów - polecam mniej więcej dwie godziny. Uwaga - większość parkingów w centrum płatna.

Z Kowna - w drodze do Wilna - warto zatrzymać się w Trokach. Dojedziemy tam trasą A1 w mniej więcej godzinę. Największą atrakcją miejscowości jest zamek - co prawda zrekonstruowany, ale robiący wrażenie. To jednak nie wszystko. Miejscowość jest bardzo malowniczo położona, a uroku dodają jej przepiękne, drewniane, różnokolorowe domy. Tutaj mogą pojawić się problemy z parkowaniem, ale tylko w czasie sezonu. Parkingi są oczywiście płatne.

Kilkanaście kilometrów dalej znajduje się już Wilno. Miasta nie trzeba reklamować. Jednych zachwyca, innych trochę mniej. Mnie zachwyciło. Historyczne centrum miasta jest gruntownie odnowione i pełne atrakcji turystycznych. Smakosze dobrego jedzenia na wileńskiej starówce również znajdą coś dla siebie. Mojej ekipie udało się znaleźć nocleg poza murami Starego Miasta, ale w sąsiedztwie około 200 metrów od Ostrej Bramy, z miejscem parkingowym. Przy założeniu, że w czasie nieco dłuższego weekendu podróżujemy intensywnie, zdecydowaliśmy, że spędzimy w Wilnie późne popołudnie i wieczór. Nam wystarczyło. Następnego dnia rano wyruszyliśmy dalej.

Jedziemy naprzód

Kolejnym celem wojażu była Ryga. Jeśli wyjedziemy rano, np. o 9, to na 12:30 powinniśmy być na miejscu. Wilno i Ryga są dość dobrze skomunikowane drogami o standardzie pozwalającym na bezpieczną i przyjemną jazdę. Po przejechaniu nieco ponad 200 km mijamy również opustoszały punkt graniczny. W trakcie tej podróży, kilka kilometrów od granicy, zatrzymali nas łotewscy strażnicy. Kontrola była na szczęście szybka. Zweryfikowali tylko dokumenty: paszporty, dowód rejestracyjny i prawo jazdy.

W samej Rydze znaleźliśmy hostel w sąsiedztwie głównej stacji kolejowej, w starej kamienicy. Lokum przyjemne, a - co najważniejsze - z miejscem parkingowym. Jedynym minusem był hałas w nocy spowodowany przejeżdżającymi od czasu do czasu pociągami towarowymi. Uroki miasta zrekompensowały jednak tę niedogodność.

Całe popołudnie i wieczór poświęciliśmy na zwiedzanie centrum Rygi. Zachwyciła nas starówka i zaskoczyły tłumy turystów szturmujących restauracje i główne deptaki miasta. Szokowała też liczba restauracji włoskich. Widać mieszkańcy Rygi kochają Italię. W mieście nadzwyczaj często pojawia się symbol kota, a nieodłącznym elementem krajobrazu jest rzeka Dźwina, której wały są już dość zaniedbane, a więc i niewiele osób nimi spaceruje. Jedno jest jednak pewne: Ryga tętni życiem. Poza centrum jest jednak nieco inaczej. W wielu miejscach widać elementy postsowieckie - przede wszystkim bloki z wielkiej płyty. To jednak nie ujmuje magii tego miejsca.

Piękna Estonia 

W Rydze zaplanowaliśmy dwa noclegi, więc mieliśmy trochę czasu, by wybrać się nieco dalej. Następnego dnia rano wyruszyliśmy do Tallina. Przekraczanie granicy obyło się bez kontroli granicznej. Z nastawieniem na krótką podróż uznaliśmy, że ograniczymy zwiedzanie stolicy Estonii do najciekawszych miejsc. I tak przespacerowaliśmy się starówką (mury obronne robią wielkie wrażenie). Zobaczyliśmy pałac Kadriorg, ratusz, Dom Wielkiej Gildii, widzieliśmy też kilka ciekawych, zabytkowych kościołów. Podziwialiśmy też ciekawe widoki na Zatokę Fińską.
 
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Parnawie, gdzie wybraliśmy się na plażę. Co nas zaskoczyło - w samym środku sezonu urlopowego na plaży było dosłownie kilkanaście osób. Dlatego na przyszłość już wiem - dużo bardziej opłaca się jechać do Estonii - np. do Parnawy, niż do Władysławowa, gdzie na plaży leży się w ogromnym ścisku. W Parnawie prawie całą plażę mieliśmy dla siebie.

***

W czasie podróży mieliśmy zarezerwowane łącznie cztery noclegi (50-80 zł/noc). Podróżowaliśmy we czwórkę jednym samochodem, dzięki czemu transport kosztował bardzo mało (około 150 zł na głowę). Mieliśmy ze sobą karty EKUZ, ale też wykupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie samochodu.

W podróż na Litwę, Łotwę i Estonię warto wybrać się w czasie sezonu urlopowego, gdy można poleżeć na plaży. Łotewskie i estońskie plaże dają poczucie swobody i intymności, a zwiedzanie miast krajów bałtyckich dostarcza turystycznych atrakcji dla głodnych nowych doznań turystów.

Warto? Warto!!!

piątek, 23 sierpnia 2013

480 km na rowerze w niecałą dobę. To też rewelacyjna podróż! Trudna, ale warto...



Jeden z nich wychowywał się na kolarzówce, a drugi pokochał rower nie tak dawno. Trenują jednak solidnie. Dowód - dzięki sile w nogach i mocnej psychice zrealizowali swój cel - przejechali 480 km na rowerze w ciągu niecałej doby. Taki dystans - włączając błądzenie - pokonali Karol i Bartosz - siedlczanie, którzy znaleźli nietypową formę spędzenia krótkiego wycinka wakacji. Pojechali rowerami z Siedlec do Zakopanego. A jechali dzień i noc. Właściwie noc i dzień. Potem nawet już nie mogli spać...

- Chcieliśmy zobaczyć Tour de Pologne na żywo - mówią. Karol widział wyścig już co prawda cztery razy, ale dla Bartosza to było przeżycie. - Wygląda to fenomenalnie. Kolarze rozpędzają się do prędkości 100 km/h, a przy tej prędkości piją, wyciągają jedzenie, a nawet się przebierają. Na miejscu wybraliśmy takie momenty, żeby zobaczyć m. in. jak podjeżdżają pod Gliczarów, gdzie jest około 23 proc. nachylenia. Odcinek krótki, ale tak stromy, że niektórzy mają tam problem, aby podejść. To wieś, która słynie z tego, że ma słynny podjazd W tym małym lasku ustawia się kilkaset osób wymalowanych w barwy Polski i wszędzie są porozrzucane rowery. Kolarze - amatorzy przychodzą pokibicować i popatrzeć. I nawet dla samych takich momentów było warto! - mówią zgodnie Bartosz i Karol.

Przygotowania

Właściwym celem ich podróży była Bukowina Tatrzańska, bo to właśnie tam zorganizowali sobie noclegi. - Zakopane jest jednak trochę bardziej rozpoznawalne - śmieją się. - To był taki chwyt medialny. Na przygotowanie się do wyprawy mieli sporo czasu. Bartosz wcześniej zrobił listę i pakował się prawie przez tydzień. Podobnie z przystosowaniem roweru do trasy. Przygotowywał go przez jakiś czas. Inaczej Karol. Za przygotowania wziął się w ostatniej chwili. Na kilka godzin przed odjazdem robił poważne poprawki techniczne w rowerze. Pakował się również bez dużego wyprzedzenia. Jednak - jak się później okaże - to Karol o niczym nie zapomniał...

Przygotowania nie pozwalały wyspać się w noc poprzedzającą wyjazd. No i emocje. W sumie - łącznie z jazdą - wyszło ponad 36 godzin bez snu. - W ostatnich chwilach dokupiłem części do roweru. Na szczęście jechaliśmy i dojechaliśmy bez żadnych problemów technicznych - mówi Karol. A jeszcze trzeba było się zapakować w samochodzie, w którym jechało troje naszych pilotów. - Wszyscy zabraliśmy ze sobą mnóstwo bagażu, trzy osoby wsiadły do samochodu, a do bagażnika poszły bagaże pięciu osób. Bagażnik na szczęście się domknął. Jedyny problem, jaki dostrzegli już po dojechaniu - w Bukowinie, to fakt, że Bartosz zapomniał butów. - Wziąłem tylko buty kolarskie. Przecież zawsze jak gdzieś się jedzie, to ma się buty na nogach. I tutaj też miałem buty, ale na miejscu zauważyłem, że takie, w których przecież nie mogę chodzić. Przypomniałem sobie o tym dopiero po przekroczeniu progu naszego pensjonatu. Na szczęście Karol poratował - śmieje się Bartosz.

W drodze

Połowy trasy nie widzieli, bo było ciemno. Zaczęli co prawda w deszczu, ale zanim faktycznie z Siedlec wyjechali, padać na szczęście przestało. - Czekała na nas grupka ludzi w centrum Siedlec. Zrobiła się fajna temperatura, nie było upału. Świeże powietrze - warunki idealne. Akurat trafiliśmy z momentem, kiedy nie było upałów. Znajomi odprowadzili nas do Rakowca, a jedna osoba na jakimś starym rowerze do Domanic. To było bardzo fajne! - relacjonuje Karol. Dalej jechali już sami. Mieli przed sobą pilotów w samochodzie, którzy jechali przodem i informowali o trasie. Auto dojeżdżało do celu i czekało na nich. Pierwszy postój zrobili w Dęblinie. Do tej miejscowości przejechali łącznie około 100 kilometrów. - Pierwszy postój, pierwsze posiłki, wymiana bidonów. Byliśmy tam już po północy. Posiedzieliśmy z 15 minut. Pierwsze założenia były takie, żeby postoje były krótkie. To się trochę w międzyczasie rozmyło i postoje były nieco dłuższe, bo zmęczenie dawało się we znaki - tłumaczy Karol. Jednak pierwszy etap przejechali dość szybko.


Z Dęblina ruszyli na Ostrowiec Świętokrzyski. W Ostrowcu mieli na liczniku już około 180 km. Tam już zaczęło się rozjaśniać, a to już było spore ułatwienie, ale wtedy też zrobiło się bardzo zimno. Dlatego przez około dwie - trzy godziny jechali w rękawicach. Założyli też nogawki i rękawy. Dopiero po kolejnych stu kilkudziesięciu kilometrach, gdy zatrzymali się na obiad, przerzucili się na letnie stroje. - Gdy jedzie się rozgrzanym i zrobi się chwilowy postój, to organizm szybko się wychładza - mówi Bartosz.

Wschodzące słońce podbudowało chłopaków na dalszą trasę, ponieważ - jak mówią - jazda nocą powoduje, że patrzy się tylko w jeden punkt i trzeba się mocno skupiać oraz podwójnie walczyć ze zmęczeniem. Jednak kolejne kilometry były dość trudne. - Im dalej jechaliśmy, tym dłuższe chcieliśmy mieć postoje. Na ostatnich postojach myśleliśmy: dobra, spokojnie, mamy czas, możemy odpocząć. Bliżej końca trasy okazywało się, że jednak będzie sporo pracy. Nie założyliśmy, że to będą aż takie góry i podjazdy - wyjaśnia Bartosz.

Zmęczenie wynikało właśnie przede wszystkim z ukształtowania terenu. Bardzo ważna była psychika. Nawet zamienienie paru słów z ekipą z samochodu pomagało w dalszej motywacji. Przed trzechsetnym kilometrem dołączył do kolarzy kolega z samochodu i przejechał z nimi ok. 60 km. - To nas trochę pociągnęło, bo po kilkuset kilometrach ciężko było utrzymać średnią prędkość 30 km/h. To przede wszystkim zadziałało jako motywacja do dalszej jazdy - mówią.Karol i Bartosz różnie znosili zmęczenie i jazdę. Karol wpatrywał się w asfalt, a Bartosz w czasie jazdy pisał sms-y, aktualizował statusy na Facebooku, włączał muzykę.

Niedługie błądzenie

W czasie jazdy pojawił się problem - kolarze skręcili w niewłaściwą trasę, przez co zrobili dodatkowych kilkadziesiąt kilometrów. Mieli co prawda nawigację w telefonie, ale ich piloci pisali sms-y o zjazdach, zakrętach, charakterystycznych obiektach - tak żeby orientowali się, gdzie są i którędy mają dalej jechać. Tym razem pojawiła się jednak wpadka. Na szczęście tylko jedna, ale oczywiście wydłużyła trasę.

Bliżej - trudniej

Każdy kolejny kilometr przybliżający do Zakopanego był trudny. Ostatnie 80 km było ciężkie ze względu na podjazdy, a najgorzej było przez ostatnie 5 kilometrów. - Wyglądaliśmy blachy z napisem „Zakopane” za każdym zakrętem. Spoglądaliśmy na licznik co kilkanaście sekund, z nadzieją, że 5 km już minęło. Podobnie było z poszukiwaniem naszych pilotów samochodowych. Gdy wiedzieliśmy, że wjechaliśmy do wsi, w której na nas czekają, liczyliśmy, że od razu ich znajdziemy, a tu nagle okazywało się, że wieś ma kilka kilometrów. I trzeba było jeszcze się pomęczyć - mówią zgodnie kolarze.

Wreszcie dojechali. Padnięci. Wycieńczeni. Zmęczeni tak, że z wycieńczenia nie mogli spać. W sumie wyszło ok. 5 godzin postojów i 18 godzin jazdy. Dwa postoje dłuższe, a pozostałe były raczej krótkie. Nawet obiad im nie szedł. Dojechali... Na drugi dzień wstali o 6 rano - ze zmęczenia. Poszli po wodę do sklepu. Dopiero gdy się napili, wrócili i dalej odpoczywali. Po jakimś czasie już doszli do siebie. I wtedy mogli rozkoszować się Zakopanem, wyścigiem Tour de Pologne, Bukowiną Tatrzańską i wzajemnym towarzystwem. Bo poza nimi dwoma byli przecież jeszcze piloci. W Bukowinie pozostali jeszcze kilka dni.

Dopiero kolejny dzień pozwolił na normalne funkcjonowanie. Ale - jak zgodnie mówią - było warto. Karol patrzy na tę wyprawę jako jednorazowe, acz rewelacyjne doświadczenie, a Bartosz najzwyczajniej w świecie „wkręcił się”. Teraz chce jechać znacznie dalej - i na znacznie dłużej - bez auta, a z sakwami. Nie do Zakopanego, lecz na Bałkany...

sobota, 3 sierpnia 2013

Tunezja. Czym różni się wyjazd z biurem podróży od wyprawy na własną rękę?


Gorąca woda, żar lejący się z nieba, zimne drinki. Żyć - nie umierać. Tak jest w Tunezji na wycieczce zorganizowanej. Cały tydzień spędzony w kurorcie może się jednak dość szybko znudzić. Czy warto do tak pięknego kraju jechać na permanentne, hotelowe lenistwo pod palmami, czy też może jednak wysilić się odrobinę i zaznać nieco klimatu miejscowych sklepów, straganów, restauracji, środków transportu i zobaczyć, jak żyją miejscowi? To drugie - zdecydowanie ciekawsze!

Drogi dojazd

Do Tunezji niełatwo dostać się z pomocą taniego przewoźnika. Zdarzają się co prawda wolne miejsca w lotach czarterowych, ale czasem ich ceny są tak wysokie, że bardziej opłaca się wykupić pobyt z noclegami. Dlatego zdecydowaliśmy się na taką właśnie formę. I trzeba przyznać - to wielka wygoda, ale tak długi pobyt w jednym hotelu może przyprawić o zawrót głowy. Choć to z pewnością zależy po prostu od tego, co kto lubi.

Susa

Trafiliśmy do hotelu w Susie, który był podzielony na dwie części - główny kompleks i część klubową. Wykupiliśmy noclegi w tej drugiej, gdzie było nieco taniej, ale wciąż mieliśmy pełny dostęp do oferty „all inclusive”. Część klubowa w praktyce polegała na tym, że nocowaliśmy w tym samym kompleksie hotelowym, ale mieliśmy niezależne wejścia do pokoi, których w części klubowej było kilkanaście. Była tego jedna wielka zaleta: nie musieliśmy czekać na windę, żeby dostać się do naszego pokoju. Wszystko mieliśmy więc pod ręką i nie marnowaliśmy czasu w kolejkach do wjazdu na górę. A zatem mieszkanie w głównym kompleksie mogło oznaczać przede wszystkim: drożej, a niekoniecznie lepiej.

Susa to dość ciekawe miasto, ale da się je podsumować w dwóch punktach: ładna plaża i ciekawa medyna, w której można kupić wszystko. Oczywiście za wszystko też trzeba płacić. Spotkaliśmy pana, który przyniósł ze sobą starą wagę i za drobną opłatą oferował usługę zważenia. Medyna to także sklepy z pamiątkami i tłumy turystów, co oczywiście zmniejsza atrakcyjność tego miejsca. Zwiedzaniu Susy poświęciliśmy mniej więcej pół dnia.

Plaże Susy - choć ładne, są mocno zaludnione. My trafiliśmy do Tunezji na przełomie września i października - w czasie, gdy sezon już się kończył. W niektórych hotelach, w tym w naszym, turystów było jednak niemal tak dużo, jak w sezonie. A  naszym celem było raczej unikniecie tłumów. Można sobie tylko wyobrazić, jak sytuacja wygląda w miesiącach letnich.

Znużenie?

A więc zwiedzanie Susy, plażowanie, bieganie i oczywiście rozrywka dostarczana przez hotel (aerobik, siłownia, jedzenie i alkohol „do oporu”). Ileż czasu można tak wypoczywać? My już po jednym pełnym dniu zapragnęliśmy czegoś więcej od tego wyjazdu. Dlatego zaczęliśmy rozglądać się za jakimiś innymi formami wypoczynku. Nasza rezydentka stanowczo odradziła nam wynajęcie samochodu ze względu na niebezpieczne drogi i nieuważnych kierowców. Do dzisiaj żałujemy, że jej posłuchaliśmy. Ale oczywiście, bo jakże inaczej, zaoferowała nam dwudniowy, bardzo intensywny objazd po Tunezji, w czasie którego mieliśmy zwiedzić dosłownie wszystko. W innej ofercie była też zajmująca pół dnia „przejażdżka” jakimś statkiem pirackim i jednodniowa podróż do Kartaginy. Najbardziej atrakcyjny wydał się nam dwudniowy objazd po kraju, i na to też zdecydowaliśmy się. Statek odpuściliśmy, a w przypadku Kartaginy zdecydowaliśmy, że pojedziemy na własną rękę.

Tunis, Kartagina, Sidi Bou Said

Z samego rana na stacji kolejowej w Susie kupiliśmy dwa bilety do Tunisu. I ruszyliśmy w drogę nowoczesnym, klimatyzowanym, pędzącym momentami nawet 130 km/h pociągiem. Stacja kolejowa w Tunisie jest bardzo ważnym punktem na mapie miasta. Ale to nie cel naszej podróży. Ze stacji przeszliśmy się do tamtejszej podmiejskiej kolei, która swoim wyglądem przypominała metro, choć naziemne. Dzięki niej dostaliśmy się najpierw do malowniczej miejscowości Sidi Bou Said, którą warto zwiedzić. Niewielkie, białe domy z niebieskimi okiennicami i pięknie zdobionymi drzwiami stwarzają niepowtarzalny klimat, a wąskie ulice zachęcają do tego, aby schronić się w cieniu domów przed słońcem. Po dwóch godzinach spaceru zdecydowaliśmy, że wsiądziemy w kolejkę do Kartaginy.

Dystanse między miejscowościami są bardzo niewielkie, dlatego podróż między jedną a drugą zajęła dosłownie kilka minut. Kartagina rozciąga się na obszarze kilku stacji podmiejskiej kolei. Na muzeum składa się natomiast kilka punktów, które można zwiedzać na podstawie jednego biletu. Jedno jest pewne: warto je zwiedzić, bo każde z nich kryje coś niepowtarzalnego, a i przy okazji można przekonać się o ogromie i potędze ówczesnej cywilizacji. Nam wystarczyło czasu na główny kompleks muzeum i na termy Antoniusza, ale już sam spacer ulicami Kartaginy pokazuje, że ruiny można spotkać na każdym kroku i że niejednokrotnie osoby budujące nowe domy na poziomie wykopu piwnicy natrafiają na ruiny.

Tunis z kolei to miasto bardzo ciekawe i różnorodne, pokazujące świat arabski, ale i czasy kolonializmu z dzielnicą francuską, gdzie architektura łudząco przypomina Europę Zachodnią. W mieście jest też ciekawa medyna, meczety, pałace oraz rzymskokatolicka katedra, którą też warto zobaczyć.

Pomysł zwiedzenia Kartaginy na własną rękę ma swoje plusy i minusy: w naszym wypadku podróż okazała się o połowę tańsza w stosunku do zorganizowanego wyjazdu, który został nam zaproponowany w hotelu, uniknęliśmy też tłumów turystów i - co dla nas było plusem - musieliśmy sami odkryć po kawałku rozległe skarby, jakie kryją miejscowości na trasie Tunis - Sidi Bou Said.




Na Południe

 Kolejny punkt pobytu - wykupiona na miejscu wycieczka dwudniowa na południe od Susy - był rzeczywiście bardzo atrakcyjny. Zwiedzaliśmy m. in. Kairouan, El-Jem, Tamerzę, Douz, Matmatę oraz inne miejsca, których nie sposób wymienić. Mieliśmy okazję zwiedzić prawdziwą oazę, oglądać wodospady, odwiedzić rodziny żyjące w domach wykutych w skałach, wdrapaliśmy się na wzgórze, z którego widać już Algierię, jeździliśmy jeepami po pustyni, dotarliśmy do miasteczka, w którym kręcono „Gwiezdne Wojny”, oglądaliśmy wschód słońca nad słonym jeziorem okresowym, głaskaliśmy pustynne fenki i obowiązkowo mieliśmy zaplanowaną podróż wielbłądem. Atrakcji było tyle, że momentami traciliśmy orientację, w którym miejscu się znajdujemy. Tego było po prostu tak dużo, że nikt niczego już nie ogarniał, co nie zmienia faktu, że było ciekawie. Znacznym minusem tej podróży było to, że nasz pilot obrał standardową trasę, a więc w każdym miejscu, do którego dojeżdżaliśmy, było już mnóstwo autokarów, z których wysiadali ci sami ludzie, których już widzieliśmy we wcześniej zwiedzanym miejscu. Ciekawostką jest to, że w miejscu, gdzie nocowaliśmy w trakcie naszej dwudniowej wycieczki (nie pamiętam nazwy miejscowości), leciała słona woda z kranu! Mimo że hotel miał wysoki standard, to nie dało się w nim porządnie wykąpać, ponieważ słona woda odbiera uczucie świeżości. Ale miejscowi z tym sobie radzą. Problem polegał na tym, że hotel znajdował się w rejonie słonych, okresowych jezior.... Ale dla turysty to też atrakcja!

Po bardzo wyczerpującej podróży objazdowej powróciliśmy do naszego hotelu. Byliśmy jednak tak zmęczeni tym bardzo intensywnym zwiedzaniem, że tylko jedliśmy, piliśmy, leżeliśmy i właściwie tyle. I nadszedł czas powrotu do domu.

Wniosek jest jeden: Zorganizowana wycieczka nie jest naszym ulubionym sposobem, na spędzanie wolnego czasu poza domem Oczywiście, tak też można wypoczywać, ale wtedy albo się leży, albo wykupuje wycieczki po dość wysokich cenach, w ramach których trzeba biec z językiem na brodzie, żeby „zaliczyć” każdy kolejny punkt programu. Tak więc nawet jeśli mamy mix - czyli relaks przy hotelu połączony z intensywnym zwiedzaniem - narzucone dla ogółu tempo po jakimś czasie (nieważne czy intensywnie, czy spokojnie) zaczyna nużyć lub męczyć. Tracimy uczucie panowania nad swoim czasem. Przewidywalność dnia - o ile stwarza na co dzień poczucie bezpieczeństwa - na wyjeździe bywa wręcz frustrująca i wzmaga niedosyt przygody.

Jak do tej pory to była nasza jedyna wycieczka z biura podróży i na razie nie zanosi się na to, aby były kolejne. W zorganizowanym wyjeździe plusem dla niektórych mogło być to, że bus kolejno odhaczał po swojej trasie najważniejsze punkty i każdy miał pewność , że nic godnego obejrzenia nie zostanie pominięte. Ale czy zawsze musi o to chodzić w podróżowaniu - aby zobaczyć jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie? Na to pytanie odpowiedzieliśmy sobie w czasie podróży po Tunezji.

Naszym zdaniem

Zalety podróżowania z biurem podróży:

- Wygoda: to przede wszystkim dojazd pod same drzwi hotelu i pewny nocleg, pomoc rezydenta i obsługi hotelowej, przetarte szlaki i możliwość zapewnienia sobie względnej pewności co do standardów, w jakich przyjdzie nam spędzać czas, w wersji All inclusive : nie trzeba troszczyć się o jedzenie, picie, w tym alkohol

- Oszczędność czasu, którego nie tracisz na planowanie, lub prostowanie nieprzewidzianych sytuacji. Dla osób, które żyją w ciągłym biegu, może to być dobra opcja na przestawienie trybu życia i jedyna opcja, kiedy naprawdę mogą odpocząć. Nie oszukujmy się – w zależności od indywidualnych potrzeb, taki wyjazd stanowi często jedyną szansę, żeby choć na chwilę zapomnieć o tym czym jest stres, obowiązek i konieczność podejmowania decyzji.

- Różne formy animacji dla turystów zapewniane przez organizatorów. W zależności od oferty możemy mieć cały wachlarz atrakcji sportowych w jednym miejscu: od jogi na plaży, aerobiku w wodzie, po sztuki walki i naukę tańca. To też czas, kiedy możemy zadbać o swoją aktywność fizyczną i kondycje lub przekonać się do zmiany nawyków i stylu życia, choć wieczne jedzenie od tego odciąga.

- Jeżeli brakuje nam towarzystwa innych, lub podróżujemy sami, łatwo możemy znaleźć jakiegoś kompana wśród turystów (zbliżają zwłaszcza objazdowe wycieczki - kiedy grupa ma wspólny cel), nawet jeżeli nie mamy zamiaru zawierać głębszej znajomości, możemy poćwiczyć nasze kompetencje społeczne, poznać ciekawą historię lub po prostu uniknąć nudy (uwaga - nie jest to zawsze plus dla tych, którzy przyjechali pobyć trochę sami)

 -Nikt nie trzyma nas na siłę w hotelu, jeśli chcemy sobie urozmaicić wyjazd, mamy do wyboru wycieczki fakultatywne lub wypady na własną rękę. Oczywiście to wiąże się z dodatkowymi kosztami, ale dla chcącego urozmaicić sobie podstawą ofertę wycieczki zawsze się znajdą dodatkowe opcje i możliwości i taki typ wyjazdu może stanowić przygodę

Wady podróżowania z biurem podróży:

- W podstawowej ofercie zwykle tylko pobyt i wyżywienie. Na miejscu dopiero okazuje się, do ilu rzeczy jeszcze będziemy musieli dopłacić.

- Jeśli byliśmy już tak leniwi, żeby: nie sprawdzić wcześniej biura podróży, opinii o wybranym hotelu, czy dokładnie się zapoznać z regulaminem oferty, to możemy się narazić na jeszcze większe „niespodzianki”, niż byśmy nawet przypuszczali. Wyjazd zorganizowany nie zwalnia nas z pewnych obowiązków. Nadal należy zachować rozwagę i czujność, jakkolwiek piękne by to było, Nie da się całkowicie „wyłączyć myślenia na czas wakacji ;)

- Czas niby upływa swobodnie, ale zanim się obejrzymy, zaczynasz pilnować stałych godzin narzuconych posiłków, programu atrakcji, spotkań z opiekunem wycieczki. Nagle okazuje się, że pilnujemy czasu, chociaż teoretycznie nie musimy. Natomiast jeśli wykupi się wycieczkę objazdową (która jest dwukrotnie droższa niż podróż na własną rękę, ale za to naszpikowana po brzegi atrakcjiami), jesteśmy wręcz niewolnikami czasu, bo nikt na nas nie będzie czekał, a całość jest uzależniona od programu i przewodnika. Otrzymujemy sporą dawkę informacji w bardzo krótkim czasie, często niewiele z tego wynosząc. Zwiedza się jego oczami i trzeba trzymać się jego zaplanowanych ram czasowych.

- Brak kontaktu z autochtonami. Z miejscowymi porozmawia się tylko albo na stołówce, albo na targu, bo turyści trochę automatycznie izolują się od mieszkańców miasta spoza kompleksu hotelowego.

- Jest się notorycznie naciąganym przez pilotów, rezydentów i przewodników na sklepy z pamiątkami u ich zaprzyjaźnionych sprzedawców.

niedziela, 23 czerwca 2013

Maroko: Udana podróż za niewielkie pieniądze




Afryka Północna to wspaniały rejon dla miłośników upalnego lata, ale i słonecznej jesieni czy cieplutkiej wiosny. Nam przytrafiła się szansa zaznania listopadowego ciepła tego pięknego kraju. Bo 25 stopni można chyba nazwać jednak ciepłą jesienią...

Podróż z atrakcyjną przesiadką

Tani dojazd do Maroka na pierwszy rzut oka może wydać się skomplikowany. Na szczęście z Siedlec do Warszawy kursują pociągi Kolei Mazowieckich, z Warszawy do Berlina - PolskiBus, a z Berlina do Agadiru - EasyJet. W naszym przypadku koszty transportu zamknęły się w kwocie po około 200 zł na osobę w obie strony (za wszystkie bilety, nie licząc drobnych wydanych na transport po Berlinie). W tej chwili można już polować na tanie bilety lotnicze do Agadiru bezpośrednio z Warszawy. Jednak jeśli jest okazja zatrzymać się w Berlinie, to oczywiście gorąco polecam.

Na podróż po Maroku zaplanowaliśmy pobyt w trzech miastach: Agadirze, As-Sawirze oraz w Marrakeszu. Zrezygnowaliśmy z wypadu na tereny pustynne, czy z podróży do Casablanki, ponieważ podróże trwałyby długo, a my chcieliśmy mieć nieco czasu na odpoczynek. I to rzeczywiście nam się udało.

 Agadir

Agadir ma bardzo interesujący port lotniczy. Tamtejszy budynek terminalu ma typową jak na tamten kraj architekturę, przez co niekoniecznie przypomina lotniskową strefę obsługi pasażera. Co uderza na chwilę po opuszczeniu samolotu (w listopadzie) - przede wszystkim duża wilgotność powietrza i intensywnie świecące słońce. A tego właśnie w Polsce nam brakowało. Z lotniska do centrum można dostać się miejskimi autobusami, jednak trudno się nimi poruszać, dlatego, że ani na przystankach, ani w pojazdach nie ma rozkładów jazdy i tras. Dlatego turyście może być trudno. My wybraliśmy taksówkę. Nie posłuchaliśmy jednak rady książkowych przewodników i weszliśmy w poważną negocjację z kierowcą wielkiego mercedesa bez klamek. Z powszechnie przyjętych 150 dirhamów, które podają przewodniki jako standardową cenę, kierowca zszedł do 110. Momentami wiózł nas po chodnikach, żeby ominąć korki, ale cali i zdrowi dojechaliśmy pod drzwi naszego hotelu.

W Agadirze, w hotelu położonym w odległości 100 metrów od przepięknej plaży, spędziliśmy dwa noclegi. Warunki w hotelu nie były ponadprzeciętne, ale cena 50 zł za osobę z pewnością zachęciła. W Agadirze spędziliśmy sporo czasu na plaży, ale i sporo spacerowaliśmy po centrum. Podążyliśmy szlakami proponowanymi przez przewodniki, jedliśmy w restauracjach tamtejsze odpowiedniki europejskiego jedzenia i popijaliśmy to dużymi ilościami marokańskiej herbaty miętowej. Wybraliśmy się też na suk, który do tej pory wzbudza zarówno moją ciekawość, jak i niechęć. Surowe mięso, muchy, śmierdzące ścieki, a obok piękne tkaniny, szale, ubrania, kolorowe przyprawy, ozdoby. Ale również usługi rzemieślnicze, np. ostrzenie noży maszyną napędzaną siłą nóg.

W Agadirze obowiązkowo odwiedzaliśmy tamtejszy, bardzo duży supermarket, który przypominał Auchan, z cenami porównywalnymi do polskich. Tam zaopatrywaliśmy się w jedzenie, picie oraz w kosmetyki, których z Polski nie wzięliśmy za wiele. Również w Agadirze wyszukaliśmy szybko stację autobusową, na której kupiliśmy bilety na podróż do naszego kolejnego celu - As-Sawiry.


As-Sawira

Po Maroku najczęściej podróżuje się autobusami, bo kolej jest dostępna w niewielu miejscach, ale to się zmienia, ponieważ sieć jest rozbudowywana. Autobusy państwowego przewoźnika są może w nie najlepszym stanie, ale przynajmniej mają klimatyzację. W gorszych warunkach, ale mniej więcej za połowę ceny, można podróżować pojazdami innych przewoźników. My postawiliśmy na państwową firmę i tym oto sposobem z Agadiru dotarliśmy nocną porą do As-Sawiry.

Podróż autokarem była nieprzyjemna, bo drogi były kręte, po drodze liczne urwiska i spore różnice poziomów. Na miejscu wzięliśmy taksówkę, która dowiozła nas do medyny, a kierowca wskazał drogę do naszego skrzętnie ukrytego w plątaninie wąskich uliczek hotelu. Ulica, na którą dotarliśmy, sugerowała raczej nieciekawe warunki, ale rzeczywistość okazała się inna. Hotel przypominał niewielki pałac. Czysto, schludnie, klimatyczne dekoracje, profesjonalnie zasłane łóżka, świeże kwiaty, płatki róż na łóżku i ręczniki ułożone tak ładnie, że aż szkoda było je ruszać. Prysznic w takich warunkach był najprzyjemniejszy na świecie! Ale jeszcze większym zaskoczeniem było obfite i smaczne śniadanie wliczone w cenę, o którym wcześniej nic nie wiedzieliśmy. Z możliwością zjedzenia w pokoju, w jadalni, lub na wspaniałym tarasie z widokiem na całą medynę. Do dziś żałujemy, że w As-Sawirze zatrzymaliśmy się tylko na dwa dni. A na dodatek jeszcze bardzo miła obsługa. Tu trzeba zaznaczyć, że właścicielem hotelu był Francuz, który o wszystko bardzo szczególnie dbał.


As-Sawira to urocze miejsce. Nawet jeśli ktoś przebywa tylko w Agadirze, to warto się tam wybrać, żeby zobaczyć, jak wygląda prawdziwa medyna, ponieważ w Agadirze takowej nie ma. Tu jednak jest już trochę mniej turystów, mniej osób mówiących po angielsku czy francusku, Ale jest większa intymność, przyjemny klimat, wielki i ciekawy port, no i samo miasto, które w jednej z ekranizacji fragmentów Biblii "imitowało" Jerozolimę. W As-Sawirze jest bardzo długa plaża, gdzie również można korzystać z dobrodziejstw ciepłej wody. Jest tam też kilka restauracyjek, w których można spróbować tradycyjnego marokańskiego tadżinu, zamówić świeżo wyciskany sok, albo naszą ulubioną miętową herbatę.

Jedni uwielbiają, inni nie znoszą

Z As-Sawiry można udać się autobusem do Marrakeszu. Ta podróż nie trwała zbyt długo i odbywała się w nieco lepszych warunkach, niż poprzednia. Dworzec autobusowy As-Sawiry znajduje się praktycznie w sąsiedztwie medyny, dlatego wszędzie można dojść piechotą.

Jednak w Marrakeszu dworzec już jest znacznie oddalony od centrum. I sama medyna - w odróżnieniu od tej, którą zwiedzaliśmy w As-Sawirze - jest gigantyczna. Dlatego nawet z porządną mapą jest dość łatwo zabłądzić. Jednak po znalezieniu placu Dżamaa al-Fina bez większych przygód trafiliśmy do celu.

Warunki hotelowe w Marrakeszu mieliśmy przeciętne, ale tu również byliśmy zaskoczeni smacznymi śniadaniami wliczonymi w cenę. Wśród naszych znajomych, którzy odwiedzili Marrakesz, to miasto budzi różne uczucia. Na nas zrobiło jednak wrażenie. Ta gigantyczna medyna to jeden wielki targ. Można w centrum miasta kupić dosłownie wszystko. Różnorodność towarów, kolory i świecidełka naprawdę biją po oczach. Na każdym kroku można napić się świeżego soku albo coś przekąsić. Wrażenie robią kolorowe budynki, a negatywne emocje wzbudzają zaniedbane rejony miasta. Ale trzeba stanowczo stwierdzić, że warto znaleźć się w Marrakeszu choć na chwilę, by popatrzeć na to, co dzieje się na głównym placu medyny. Bo to jest jedno wielkie przedstawienie. Muzyka, taniec, ogień... Połączenie tego wszystkiego przenosi w zupełnie inny świat.

Relaks przed powrotem

Na ostatnie dwa dni naszej podróży powróciliśmy do Agadiru. Tam mieliśmy jeszcze czas, żeby kupić pamiątki i porządnie wypocząć przed powrotem do Polski. Dodam jeszcze, że w drodze powrotnej również targowaliśmy się z taksówkarzami. Co prawda rezultatem była kłótnia, jaka wywiązała się między nimi, ale dzięki temu zaoszczędziliśmy kolejne 30 dirhamów. Hotel, który znajdował się jeszcze bliżej plaży niż poprzedni, miał również nieco wyższy standard i sprawiał wrażenie bardziej przyjaznego europejskim turystom.

Przez cały nasz pobyt w Maroku w ogóle nie padało. Dopisała pogoda, zwiedziliśmy trzy przepiękne miasta Maroka, wypoczęliśmy, a  i cała podróż kosztowała niewiele.
 

Ciekawostki

  • Cała podróż (8 dni pobytu) kosztowała po około 1200 zł na osobę - dojazd i powrót, noclegi, transport, wyżywienie, pamiątki.
  • Warto zaopatrzyć się na miejscu w kosmetyki na bazie oleju arganowego i w sam olejek.
  • Nieocenioną pamiątką z Maroka jest specjalny czajniczek do parzenia miętowej herbaty.
  • Parzenie marokańskiej herbaty to wręcz rytuał, a i picie to świetny sposób Marokańczyków na spędzenie czasu ze znajomymi w restauracji czy barze (herbata musi być spieniona, podawana w malutkich szklaneczkach.
  • W Maroku raczej trudno o alkohol w restauracjach. Czasem można natknąć się na piwo w restauracjach nastawionych na turystów.
  • Wielu naszych znajomych narzekało na problemy z żołądkiem. My na kilka dni przed wyjazdem zaczęliśmy łykać probiotyki i przyjmowaliśmy je również w trakcie podróży. Na miejscu z kolei piliśmy dużo Coli i wodę tylko butelkowaną. I rzeczywiście, obyło się bez nieprzyjemności.
  • Polecam korzystanie z więcej niż jednego przewodnika. My korzystaliśmy z trzech. Zdarzały się czasem i błędy, np. nieaktualna lokalizacja dworca autobusowego na mapie w jednym z przewodników. Dlatego warto było konfrontować różne informacje.
  • My korzystaliśmy z przewodnika Pascala, z przewodnika Wydawnictwa "Bezdroża" i z przewodnika "Hiszpania i Maroko" Wiesława Olszewskiego (ten ostatni nie tyle praktyczny, co ciekawy, pokazujący inny niż pozostałe przewodniki punkt widzenia).
  • Trzeba spróbować tadżinu i wyciskanych soków owocowych. Nigdzie indziej tak nie smakują.
  • W As-Sawirze polecam hotel Riad Etoile de Mogador. Rewelacja. Zdjęcia obiektu można obejrzeć tutaj.

środa, 17 kwietnia 2013

Izrael. Morze Martwe, powrót i finanse. Cz. 4





  Dzień 6. Morze Martwe i okolice

Jak już wspomniałem, ubezpieczenie auta, które wynajęliśmy, nie obejmuje strefy Autonomii Palestyńskiej, a najkrótsza droga do Morza Martwego wiedzie właśnie przez obszar palestyński. Na szczęście, jak udało się nam dowiedzieć, zarówno droga nr 1 prowadząca na wschód, jak i droga nr 90 biegnąca aż do Eilatu, są pod kontrolą Izraela. A więc swobodnie mogliśmy nią jechać. Sama podróż autem po tych rejonach jest niesamowita. Na okolicznych górach są miejscami oznaczone wysokości terenu względem poziomu morza, a dodatkowo mocno czuć różnice ciśnień. Wydaje się, że w rejonie poniżej poziomu morza powietrze jest bardzo gęste i że gorsza jest widoczność. Dodatkowo jest dużo różnic terenu, a więc nasze ekonomiczne auto spaliło znacznie więcej niż zwykle benzyny. Naszym pierwszym przystankiem był park En Gedi. Rewelacja. Kozice swobodnie chodzące obok ludzi, góralki, które niczego się nie obawiały, mnóstwo ptaków, ale przede wszystkim przepiękne widoki z licznymi źródłami i miniwodospadami. Oaza roślinności wśród przesuszonych terenów przypominających skalistą pustynię. Wstęp oczywiście płatny, ale warto;). Nie zwiedziliśmy wszystkiego, ale gdybyśmy mieli więcej czasu, na pewno byśmy się pokusili.

W sąsiedztwie kompleksu znajdują się ruiny bardzo starej synagogi z czasów Bizancjum. Również robią wrażenie, szczególnie że odkryto wiele mozaik z jej wnętrz.



Plażę nad Morzem Martwym znaleźliśmy tuż obok En Gedi. Trzeba było zapłacić za parkowanie. Spędziliśmy tam dokładnie dwie godziny. Atrakcja pływania w morzu niesamowita! Szkoda tylko, że plaża jest skalista, a dno morza również skaliste. Wiele osób miało pokaleczone ręce i stopy i ślady krwi znajdowały się na plaży. Trzeba naprawdę uważać. Ale mimo wszystko wrażenie gigantyczne! No i fakt, że w zasadzie przez gęste powietrze przedziera się obraz tego, co jest po drugiej stronie morza, czyli wzgórza Jordanii. Jeszcze jedna ważna sprawa: to, o czym piszą w przewodnikach - że pożałują ci, którzy do wody wejdą z najmniejszymi zadrapaniami - jest prawdą. Podobnie z oczami. Szczypie aż słów brakuje!

 
 

Po odpoczynku nad Morzem Martwym ruszyliśmy dalej na południe - do Masady. Miejsce znaliśmy z opisów w przewodnikach. I godzinami otwarcia z przewodników się wyraźnie zasugerowaliśmy. Jeden z naszych przewodników godzin nie podawał, a w drugim była informacja, że poza sezonem otwarte jest do godziny 16. My byliśmy 5 minut po 15 i już niestety nas nie wpuszczono. Dlatego jedynie podziwialiśmy widok pięknej twierdzy, kolei linowej, którą ci, co się załapali, wjeżdżali w górę... W oczy rzucali się też ci, którzy zdecydowali się na wejście piechotą. Szli sznurem jak mrówki. Natomiast w okolicy były piękne widoki na Pustynię Judzką. Przynajmniej one zrekompensowały nam problemy z wejściem do Masady.

W drodze powrotnej zauważyliśmy strzałkę, która wskazywała jakiś ciekawy obiekt. Myśleliśmy, że będzie to dolina podobnej do tej w En Gedi. Jechaliśmy samochodem pustynną drogą za jakimś autokarem, a właśnie ten autokar utwierdzał nas w przekonaniu, że tam na pewno coś jest. I dojechaliśmy. Po pół godziny jazdy dotarliśmy do obozu kempingowego. A przed nami jechał autokar z jakimiś żołnierzami, którzy prawdopodobnie mieli mieć tam noc „w terenie”. Trochę się z nas śmiali i mówili, że rzeczywiście, w okolicy są fajne doliny, ale na piesze wędrówki, na co najmniej 2 dni i z mapą okolicy w ręku. A więc tą samą drogą zdecydowaliśmy się na powrót. A w drodze powrotnej do Jerozolimy przegapiliśmy jeden zjazd (już w samym mieście) i musieliśmy zawracać, po czym znów go przegapiliśmy i potem zrobiliśmy dodatkowe 30 km, bo nie było gdzie zawrócić. Ale trzecie podejście było bezbłędne. To był męczący, acz wspaniały dzień.

Dzień 7. Aszkelon, Tel Awiw i... do domu!

Obierając drogę powrotną do Tel Awiwu, postanowiliśmy wstąpić do jeszcze jednego miejsca - Aszkelonu. W mieście można dość swobodnie porozumiewać się w języku rosyjskim - gorzej nieco z angielskim. Główną atrakcją miasta jest piękna plaża i widom na morze, ale to, co nas tam przywiodło, to park narodowy, na terenie którego znajdują się ruiny starożytnych budowli. Do odwiedzenia tego miejsca zachęciły nas trzy przewodniki, które mieliśmy ze sobą przez całą podróż. Jednak park nie robi szczególnego wrażenia. Plusem jest to, że dzięki kartom miejskim udało się nam wynegocjować zniżki studenckie (wejście było dość drogie), a na miejscu można było pospacerować i zrelaksować się. Same ruiny - po zwiedzeniu Cezarei - nie zrobiły już wrażenia. Zresztą znajomy Izraelczyk, który dowiedział się, że zwiedzaliśmy Aszkelon, dziwił się, że akurat tam się jeszcze wybraliśmy, bo według niego nic a nic tam nie ma do zwiedzania.

Po zakończeniu zwiedzania Aszkelonu pojechaliśmy do Tel Awiwu, gdzie ulokowaliśmy się w tym samym hostelu, w którym spędzaliśmy pierwszą noc. Czasu było już niewiele, więc znaleźliśmy fajną restauracyjkę na zjedzenie kolacji, spotkaliśmy się z dwojgiem znajomych, którzy w Tel Awiwie mieszkają, po czym przygotowaliśmy się do podróży powrotnej. Potem położyliśmy się spać na dwie godziny.

Na lotnisko wyruszyliśmy około drugiej w nocy. Mieliśmy poważny problem z zapłatą za tankowanie auta, ale na szczęście wszystko się udało. Droga na lotnisko była o tyle nieprzyjemna, że padał deszcz. Z tego, co dowiedzieliśmy się po powrocie do Polski, tuż po naszym wyjeździe nastąpiło poważne załamanie pogody - najpierw powodzie, a chwilę później intensywne opady śniegu. A więc mieliśmy wielkie szczęście z aurą w naszej podróży, bo padało tylko raz - w drodze powrotnej na lotnisko.

Nie tak drogo!

Po powrocie ogarnęliśmy sprawę kosztów. Cała wyprawa okazała się nieszczególnie droga. Na bilety lotnicze w obie strony, wynajem auta, tankowanie, wyżywienie, noclegi, wejściówki i pamiątki (czyli wszystko) wydaliśmy po około 2200 zł na osobę. A z pewnością da się nieco taniej...